Dzisiaj jest 28 mar 2024, 12:22

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 186 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 9, 10, 11, 12, 13
Autor Wiadomość
Post: 05 cze 2016, 23:17 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
Złoto, bursztyn i franki, czyli rzecz o sztuczkach finansowych kuglarzy

My ludzie lubimy czasem ulegać iluzjom. Jednak za te iluzje przychodzi nieraz zapłacić - i to w dosłownym znaczeniu. Za pieniądze stracone przez złudzenia finansowe niektórzy z nas mogliby wykupić wieloletni abonament na występy jakiegoś światowej sławy prestidigitatora. A przecież by dostrzec niebezpieczeństwo czyhające w sztuczkach finansowych kuglarzy, nie zawsze potrzeba wyjątkowej przenikliwości.

Amber Gold

19 marca 2016 roku rozpoczął się proces prezesa zarządu spółki Amber Gold Marcina P. i jego żony Katarzyny. Amber Gold oferowała lokaty w metale szlachetne: srebro, złoto i platynę. Zysk z tych lokat miał pochodzić ze wzrostu cen wspomnianych kruszców, które rzekomo były kupowane za pieniądze wpłacane przez klientów.

Ze śledztwa wynika jednak, że było inaczej. Zdaniem prokuratury Amber Gold była piramidą finansową. Zatem przewidziane umowami wypłaty dla wcześniejszych klientów pochodziły z wpłat dokonywanych przez następnych klientów - oczywiście w tych nieczęstych wypadkach kiedy firma dotrzymywała swoich zobowiązań.

Jak podają media umowy z Amber Gold zawarło niemal 19 tys. klientów. Mieli oni wpłacić na rachunki spółki prawie 851 mln zł. Podobno spółka wywiązała się z umów z około 3 tys. klientów wypłacając im łączną kwotę niemal 291 mln zł, na którą składał się zwracany kapitał i należne odsetki. Z tego wynika, że około 16 tys. klientów (19 tys. - 3 tys. = 16 tys.) mogło stracić w Amber Gold przeszło 560 mln zł (851 mln zł - 291 mln zł = 560 mln zł). Czyli na jednego poszkodowanego wypada przeciętnie ponad 35 tys. zł. Niech każdy z czytelników sam oceni bolesność takiej straty porównując ją ze swoimi miesięcznymi dochodami. [1], [2], [3]

Z podanych wyżej informacji wynika, że Amber Gold wywiązała się ze zobowiązań wobec mniej więcej co szóstego klienta. Można wobec tego powiedzieć, że magicy spod znaku bursztynu i złota hipnotyzując swoich klientów nakłonili ich do gry w rosyjską ruletkę sześciostrzałowym rewolwerem. Z tym, że w bębenku rewolweru - odwrotnie niż w klasycznej wersji tej rozgrywki - znajdowało się pięć nabojów, a tylko jedna komora była pusta.

Czy łatwo było zwietrzyć podstęp w ofercie Amber Gold? Uważam, że gdyby klienci tej firmy podejmowali decyzje wyłącznie na podstawie oceny rozumowej, wówczas większość z nich nie skorzystałaby ze składanej im propozycji. Jednak na dokonywane przez nas wybory duży wpływ ma częstokroć nastawienie emocjonalne. I w przypadku ofiar Amber Gold właśnie czynnik emocjonalny odegrał według mnie rolę decydującą.

Postawmy się w roli potencjalnego klienta spółki Amber Gold i przeanalizujmy jej ofertę opierając się oczywiście wyłącznie na tych informacjach, które były powszechnie dostępne zanim wybuchła afera z lokatami.

Zacznijmy od tego, że łatwo było sprawdzić na stronie internetowej Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (BFG) iż firma Marcina i Katarzyny P. nie była objęta systemem gwarancji depozytów. System ten gwarantuje niejako z automatu zwrot środków do pewnego limitu w przypadku plajty podmiotu, który we wspomnianym systemie uczestniczy. Od listopada 2008 roku limit gwarancji BFG na jednego deponenta wynosił 50 tys. euro, a od grudnia 2010 roku wynosi 100 tys. euro. Klienci Amber Gold nie mieli i nie mają szans na otrzymanie pieniędzy z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. [4]

Następna sprawa: parabank Amber Gold oferował swoim klientom znacznie większe oprocentowanie niż prawdziwe banki. Na przykład w lipcu 2010 roku kusił 12-miesięczną lokatą "Wyższy zysk" ze stałym oprocentowaniem 12% w skali roku. W tamtym czasie najlepsze 12-miesięczne lokaty bankowe były oprocentowane przeszło dwa razy niżej (4,80 - 5,30% w skali roku). Nietrudno było dowiedzieć się o tym korzystając chociażby z dostępnych w internecie porównywarek lokat bankowych. Obietnica tak wysokich zysków z inwestycji w złoto, czy jakikolwiek inny surowiec lub towar, powinna być dla zainteresowanych wystarczającą przesłanką by odrzucić ofertę spółki Marcina P. czy każdej innej firmy nęcącej podobną propozycją. [5], [6]

Jednak klienci Amber Gold myśleli inaczej. Jeden z nich - pan Mariusz z Bydgoszczy - w rozmowie z redaktorami serwisu internetowego "Strefa Biznesu" powiedział:

"Klientów Amber Gold przedstawia się jako zachłannych nieudaczników, którzy poszli do parabanku Amber Gold i myśleli, że nie wiadomo ile im tam dadzą zarobić. Że też od razu nie wydał się im podejrzany 13-procentowy zysk, podczas gdy zwykłe banki dają góra siedem? Skończyłem studia, choć nie finansowe, więc jakąś wiedzę jednak posiadam. Czy 13 procent to tak dużo? Przecież na sprzedaży gruntu można zarobić 40 procent, a na winie czy whisky 20 procent. Inna sprawa, że skoro poszedłem do specjalistów, oczekiwałem fachowej porady. Zapewniali, że, jak wskazuje nazwa lokaty, to pewny zysk. A, że okazał się niepewny, no cóż... " [7]

Pan Mariusz ma częściowo rację. Rzeczywiście zdarzają się inwestycje, na których można zarobić kilka razy więcej niż na lokacie bankowej. Jednak kluczowe w tym stwierdzeniu jest słowo "można", bowiem możliwy zarobek to nie to samo co pewny zarobek. Ceny wszystkich nośników wartości ulegają mniej lub bardziej dynamicznym zmianom. Mogą rosnąć ale mogą również spadać. Dotyczy to także złota jak i wymienionych przez Pana Mariusza nieruchomości, wina i whisky. I nikt, nawet inwestor tej miary co Warren Buffett, nie jest w stanie z całkowitą pewnością przewidzieć jakie będą ceny złota czy ropy za kwartał, za 6 miesięcy albo za rok. Dlatego niewiarygodne były dawane przez Amber Gold gwarancje wypłaty tak wysokich odsetek z lokat w złoto.

Jak zatem może wyglądać w miarę uczciwa oferta inwestycji w kruszec? Ano na przykład tak, że klient wykupuje udziały w funduszu, który inwestuje pieniądze w złoto. Po jakimś czasie klient odsprzedaje funduszowi swoje udziały. Jeżeli cena złota wzrosła w tym czasie dajmy na to o 25%, to fundusz wykupuje udziały za cenę o 25% wyższą od ceny za jaką sprzedał je klientowi, a jeżeli cena złota w tym czasie spadła o 40%, to fundusz odkupuje udziały za cenę o 40% niższą.

Jak z tego wynika taki fundusz w przeciwieństwie do Amber Gold nie da klientowi gwarancji zysku. Co więcej naliczy sobie prowizje, które pomniejszą zysk albo zwiększą stratę klienta. Ale jest mało prawdopodobne, by klient wskutek jednorazowej inwestycji w złoto w omawianym typie funduszu stracił praktycznie cały kapitał. Tymczasem bardzo wielu klientów Amber Gold zwiedzionych kuriozalnymi gwarancjami wysokiego zysku straciło 100% zainwestowanego kapitału. Życie dowodzi, że najłatwiej i najwięcej obiecuje ten, kto nie dba o dotrzymanie danego słowa.

Ten trik z pustymi gwarancjami zawrotnych odsetek ma naprawdę długą historię. Spora grupa ogołoconych przez Amber Gold musiała słyszeć o Bezpiecznej Kasie Oszczędności (BKO) założonej w 1989 roku przez Lecha Grobelnego. Na początku grudnia 1989 roku Grobelny za wkład dwuletni oferował oprocentowanie 300% w stosunku rocznym, podczas gdy PKO BP za analogiczny wkład oferowała 126%. Za wkład na 1 rok Grobelny obiecywał 250%, a PKO BP chciała płacić tylko 156%. Wkłady 6-miesięczne miały być oprocentowane w BKO na 180% zaś w PKO BP na 117%. Ponadto Grobelny zapewniał w publikowanych ogłoszeniach, że "Jeżeli ulegnie zmianie oprocentowanie wkładów w bankach krajowych spółka gwarantuje automatyczną zmianę stopy procentowej w takim samym stosunku.". [8], [9]

Ogromna część pieniędzy powierzonych Grobelnemu znikła jak Statua Wolności pod wpływem tajemnych sztuk Davida Copperfielda. Tyle że statua powróciła na swoje miejsce, a po pieniądzach wpłaconych do rzekomo bezpiecznej kasy oszczędności nie ma śladu.

Swoją drogą ciekawy jestem, czy wśród wierzycieli Amber Gold są tacy, którzy wcześniej utopili środki w Bezpiecznej Kasie Oszczędności albo w innej piramidzie z tamtych czasów (na przykład Galicyjskim Truście Kapitałowo-Inwestycyjnym).

A tak na marginesie. Czy ktoś z Czytelników chciałby trzycyfrowego oprocentowania wkładów - takiego jak w czasach BKO? Jeżeli tak, to przypomnę, że inflacja w 1989 roku wynosiła 351,1% (wzrost cen o 251,1% w stosunku do roku 1988), a w 1990 roku 685,8% (wzrost cen o 585,8% w stosunku do roku 1989). [10]

Wróćmy jednak do tematu Amber Gold. Według mnie, jeżeli ktoś kierował się w swoich działaniach logiką, to przedstawione wyżej argumenty przemawiały za tym, aby trzymać się jak najdalej od spółki Marcina P. Żeby poznać i zrozumieć te argumenty nie trzeba było być absolwentem London School of Economics. Rzecz w tym, że ci co dali się złapać w bursztynowo-złotą pułapkę wypierali ze świadomości informacje i myśli przeczące ich oczekiwaniom łatwego zarobku na kruszcowych lokatach. Innymi słowy: u klientów Amber Gold zadziałało myślenie życzeniowe.

Frankowe kredyty

Jest w tytule o frankach szwajcarskich, więc łatwo się domyślić, że chcę się również zająć problemem osób, które zaciągnęły kredyty w tej walucie - czyli tak zwanych frankowiczów.

Według danych Biura Informacji Kredytowej (BIK) w marcu 2016 roku było w Polsce 907,6 tys. kredytobiorców frankowych. [11]

Sytuacja frankowiczów wygląda tak jakby dali się wprowadzić na ruchomą bieżnię podobną do tych jakie znajdują się na wyposażeniu klubów fitness. Bieżnia frankowiczów różni się od innych tym, że jej prędkość jest automatycznie regulowana kursem franka szwajcarskiego. Kiedy kurs franka jest niski taśma bieżni obraca się wolno i dłużnik może po niej truchtać w tempie weekendowego joggera. Kiedy kurs szwajcarskiej waluty wzrasta, bieżnia kręci się szybciej i żeby dotrzymać jej tempa może się na przykład okazać konieczny bieg z prędkością nieźle wytrenowanego uczestnika półmaratonu.

Gdy frank podrożał i bieżnia przyspieszyła, kredytobiorcy liczący na stałe truchtanie a zmuszeni do intensywniejszego biegu poczęli się skarżyć, że takie tempo jest dla nich nie do wytrzymania. W związku z tym zaczęli domagać się zmiany regulacji tej podstępnej machiny, na którą - ich zdaniem - pchnęły ich zaklęcia bankowych szamanów.

Przedstawiony wyżej opis kredytów we frankach szwajcarskich wymaga pewnego uzupełnienia: kredyty udzielone w Polsce są oprocentowane według zmiennej stopy uzależnionej od stopy referencyjnej LIBOR. Stopa referencyjna LIBOR (ang. London Interbank Offered Rate) jest wskaźnikiem oprocentowania ustalanym na podstawie teoretycznych ofert wybranych banków działających na rynku międzybankowym w Londynie. Dla jasności niniejszego wywodu przeważnie pomijam w nim wpływ zmian LIBOR na wysokość oprocentowania kredytów we frankach szwajcarskich - chociaż temat zmiennego oprocentowania kredytów też jest wart omówienia. [12]

Postarajmy się teraz odpowiedzieć na następujące pytania odnoszące się oczywiście do czasu, kiedy zapadały decyzje o wzięciu kredytu w szwajcarskiej walucie. Co wiedzieli frankowicze? Czego nie wiedzieli, a mogli się łatwo dowiedzieć? Czego frankowicze mogli się spodziewać w przyszłości?

Frankowicze musieli wiedzieć o pewnych rzeczach, bo ich znajomość była niezbędna do obsługi kredytu. A zatem wiedzieli zapewne, że wartościami stałymi w przypadku ich kredytu - jeżeli pominie się wpływ LIBOR - są całkowita kwota do zapłaty i wysokości rat wyrażone we frankach szwajcarskich. Musieli także wiedzieć, iż te same parametry kredytów frankowych przeliczane na złote będą miały wartość zmienną ze względu na wahania kursu franka. Jest natomiast prawdopodobne, że sporo frankowiczów nie zdawało sobie sprawy jak dużo może się zmienić cena franka i jaka jest związana z tym skala ryzyka kursowego. Uważam jednak, iż posiadali pewną ogólną wiedzę, że takie ryzyko istnieje.

Trzeba dodać, że tak zwana Rekomendacja S, która weszła w życie 1 lipca 2006 roku, zalecała bankom aby przedstawiając ofertę kredytu walutowego informowały klienta "o kosztach obsługi ekspozycji kredytowej w wypadku niekorzystnej dla klienta zmiany kursu walutowego". Nasuwa się jednak pytanie czy przedstawiany klientom przez banki, w myśl Rekomendacji S, rozmiar ryzyka kursowego nie był zaniżony. [13]

Zapoznajmy się teraz na konkretnym przykładzie z konsekwencjami wynikającymi ze zmienności kursu franka szwajcarskiego do złotego. Opisany dalej przypadek jest fikcyjny, ale oparty na prawdziwych wartościach kursu szwajcarskiej waluty.

Załóżmy, że państwo nomen omen Frankopolscy wzięli w 2007 roku dwudziestoletni kredyt we frankach szwajcarskich. Przyjmijmy dla uproszczenia, że oprocentowanie kredytu jest stałe i że Frankopolscy spłacają kredyt w równych ratach, których wysokość wynosi 300 franków szwajcarskich miesięcznie. Termin płatności raty upływa 5-go każdego miesiąca. Kurs franka szwajcarskiego do złotego w banku, gdzie zadłużyli się Frankopolscy, kształtuje się identycznie jak w mBanku. [14]

Początek spłaty kredytu Frankopolskich przypadł na 5 kwietnia 2007 roku. Kurs sprzedaży franka szwajcarskiego w banku Frankopolskich wynosił wówczas 2,4117 zł. Zatem Frankopolscy musieli wyłożyć na pierwszą ratę 723,51 zł (2,4117 zł x 300 = 723,51).

5 sierpnia 2008 roku był radosnym dniem dla Frankopolskich. Bankowy kurs franka wynosił wtedy 2,0115 zł, czyli zaledwie 83,4% kursu z początku spłaty, zatem i rata jaką tego dnia zapłacili (603,45 zł) stanowiła tylko 83,4% pierwszej raty.

5 grudnia 2008 roku kurs franka był równy 2,596 zł. Stanowiło to 107,6% kursu z początku spłaty. Rzecz matematycznie oczywista, że w wigilię mikołajek 2008 roku Frankopolscy musieli przelać do banku taki sam procent pierwszej raty, to znaczy kwotę 778,80 zł. Nie ucieszyło to Frankopolskich, ale i specjalnie nie zmartwiło - zdawali sobie przecież sprawę, że kurs franka może się zmieniać.

5 lutego 2009 roku kurs franka był "znacznie" powyżej 3 zł. Konkretnie wynosił 3,2212 zł, a więc stanowił 133,6% wartości z czasu, kiedy Frankopolscy inicjowali spłatę kredytu. Wyjaśnijmy użycie słowa znacznie w cudzysłowie: wtedy Frankopolskim wydawało się, że te dwadzieścia parę groszy powyżej 3 zł, to dużo więcej niż 3 zł. W tamtym czasie obawy mieszały się u Frankopolskich z irytacją. Wprawdzie - jak już wspomniałem - zdawali sobie sprawę z możliwości zmiany kursu franka, ale miła pani z banku, która prowadziła sprawę ich kredytu, powiedziała im, że wahania kursu nie powinny być większe niż około 20 procent w jedną lub w drugą stronę. A tu proszę: o prawie 34% wyższy kurs i o tyle samo wyższa rata - 966,36 zł do zapłaty.

5 sierpnia 2011 roku kurs szwajcarskiej waluty osiągnął poziom 159,5% wartości z początku spłaty, co odpowiadało cenie 3,8457 zł za franka. Frankopolscy, zmuszeni do wysupłania z portfela 1153,71 zł na uiszczenie raty, utwierdzili się tego dnia w przekonaniu, że bank udzielając im kredytu we frankach zwabił ich w perfidną pułapkę.

5 lutego 2015 roku nastąpił kolejny smutny dla Frankopolskich precedens: po raz pierwszy ich rata była przeliczana według ceny z poziomu wyższego lub równego 4 zł. Kurs franka wynosił tego dnia 4,0321 zł, stąd rata równała się kwocie 1209,63 zł. Łatwo policzyć, że kurs i rata z lutego 2015 roku stanowiły 167,2% odpowiednich wartości z początku spłaty kredytu.

Frankopolscy wiedzieli z internetu i telewizji, że obecny wzlot franka jest wywołany decyzją szwajcarskiego banku centralnego z 15 stycznia 2015 roku o uwolnieniu kursu szwajcarskiej waluty. Należy zauważyć, że kurs franka w banku Frankopolskich wskoczył chwilowo na czterozłotowy pułap już w sierpniu 2011 roku. Jednak w tamtym czasie owo frankowe ekstremum rozminęło się z terminem płatności ich raty. [15]

Dodajmy, że Frankopolscy na długo przed początkiem 2015 roku zaczęli radzić się prawników w jaki sposób wydostać się z kredytowo-walutowego potrzasku. Jednak niepewność wyniku postępowania sądowego i jednoczesna pewność wysokich kosztów związanych z procesem wstrzymywała ich przed podjęciem konkretnych działań. Kuksaniec z lutego 2015 roku stał się dla nich bodźcem do poszukania pomocy w stowarzyszeniach frankowiczów, o których coraz więcej dowiadywali się z mediów.

W 2015 roku Frankopolscy zaczęli także wiązać pewne nadzieje na poprawę swojej sytuacji z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi.

Koniec 2015 roku pożegnał, a początek 2016 roku powitał Frankopolskich cenami franka z poziomu czterozłotowego. Kurs z 7 grudnia 2015 (piąty wypadał w sobotę) wynosił 4,0367 zł, a z 5 stycznia 2016 - 4,0235 zł za jednego franka, co stanowiło równowartość odpowiednio: 167,4% oraz 166,8% kursu z początku spłaty.

5 maja 2016 roku Frankopolscy dokonali ostatniej spłaty, jaką tutaj opiszę. Kurs franka był tego dnia równy 4,0535 zł i Frankopolscy przekazali bankowi ratę w wysokości 1216,05 zł. Kurs i rata stanowiły 168,1% analogicznych wartości z początku spłaty. Tym samym Frankopolscy odnotowali kolejny rekord w historii swoich kredytowych perypetii.

Analizując przypadek Frankopolskich zauważyliśmy, że przyszło im się mierzyć z konsekwencjami pięćdziesięciokilku- a nawet sześćdziesięciokilkuprocentowego wzrostu kursu franka szwajcarskiego w stosunku do wartości z początku spłaty. Tymczasem - jak nadmieniałem - przedstawiciel banku zapewniał ich, że cena franka nie powinna podskoczyć o więcej niż 20%. To zapewnienie nie jest moim wymysłem. Prawdziwi dłużnicy - na przykład w filmie "My "Frankowcy"" - mówią, że byli przekonywani przez bankowców tym właśnie argumentem do wzięcia frankowego kredytu. [16]

Jestem zdania, że gdyby frankowicze uważnie przyjrzeli się łatwo dostępnym w internecie notowaniom kursu franka, wykazaliby więcej krytycyzmu wobec zachęt i zapewnień stręczycieli kredytu w szwajcarskiej walucie.

Na przykład średnioroczny kurs Narodowego Banku Polskiego (NBP) w 1993 roku wynosił 12308 starych złotych, czyli 1,2308 nowego złotego za franka szwajcarskiego. Natomiast średnioroczny kurs NBP w 2004 roku był równy 2,9333 zł za franka. Zatem kurs franka w roku 2004 był o 138% wyższy (to jest grubo ponad 2 razy) od kursu w 1993 roku. Na taki wzrost kursu istotny wpływ miała wysoka inflacja w Polsce w latach 90-tych. Sytuacja ekonomiczna Polski w latach 2005-2008, kiedy brano najwięcej kredytów we frankach, zdawała się być dość stabilna. Ale czy podejmując wtedy decyzję o zaciągnięciu kredytu w obcej walucie można było wykluczyć pojawienie się wysokiej inflacji złotego w okresie 20 lub 30 lat spłacania długu - zwłaszcza w kraju o tak burzliwej historii gospodarczej (i nie tylko gospodarczej) jak Polska? Czy można było zakładać, że w przypadku wystąpienia dużej inflacji wzrost wynagrodzenia kredytobiorcy będzie nadążał za wzrostem kursu franka szwajcarskiego? [17]

Od czasu rozpoczęcia w Polsce reaktywacji wolnego rynku do czasu masowego zaciągania frankowych kredytów minęło niespełna 20 lat. Aby poznać pełniejszy repertuar akrobacji cenowych, do jakich zdolna jest szwajcarska waluta w warunkach dojrzałych i stabilnych gospodarek rynkowych warto było, przed podjęciem decyzji dotyczącej kredytu, zaznajomić się ze zmianami kursu franka szwajcarskiego w stosunku do amerykańskiego dolara.

W 1985 roku średnioroczny kurs franka szwajcarskiego wynosił 0,4117 dolara, w 1988 roku - 0,6854 dolara, a w 1990 roku - 0,7231 dolara. Z tego wynika, że średnioroczny kurs franka szwajcarskiego w roku 1988 był wyższy o 66%, a w roku 1990 o 76% od kursu franka w roku 1985. [18]

Przedstawione wyżej przykłady świadczą, że zawierając w latach 2005-2008 umowę o wzięciu dwudziesto- lub trzydziestoletniego kredytu we frankach szwajcarskich należało, wbrew rzekomym sugestiom bankowców, brać pod uwagę ewentualność (powtarzam: ewentualność a nie nieuchronność) iż kurs franka wzrośnie o znacznie więcej niż 20% w stosunku do wartości z czasu podpisywania umowy.

Znalezienie danych zawartych w opisanych wyżej przykładach wymaga odrobiny własnej inicjatywy i kilku kwadransów. Do analizy tych informacji i wyciągnięcia z nich wniosków potrzeba elementarnych umiejętności rachunkowych oraz krzty zdrowego rozsądku. Uważam, że przeważająca większość frankowiczów posiadała i posiada wystarczający potencjał intelektualny do przeprowadzenia tych operacji.

Dlaczego zatem zawiedzeni teraz frankowicze kiedy podejmowali decyzje kredytowe nie dotarli do tego typu informacji lub je zignorowali? Uważam, że podobnie jak w przypadku wierzycieli Amber Gold wynikało to z myślenia życzeniowego. Frankowicze oddalali od siebie to co mogłoby zachwiać ich przekonaniem, że kredyt w szwajcarskiej walucie będzie dla nich dobrym interesem.

Współwinni?

Czy jednak przyczyną myślenia życzeniowego klientów Amber Gold i frankowych kredytobiorców były wyłącznie ich cechy osobowościowe? Moim zdaniem taki sposób myślenia był rozbudzany bądź podsycany przez grupy zawodowe i instytucje, które widziały w tym swój interes. Temu myśleniu sprzyjała także spowodowana lenistwem bierność części funkcjonariuszy państwa, którzy nie czerpali z trefnych lokat i kredytów we frankach jakichś korzyści materialnych, jednak przedkładali święty spokój ponad rzetelne wykonywanie swoich obowiązków.

Przyjrzyjmy się teraz owym grupom zawodowym, funkcjonariuszom i instytucjom.

Cytowany przeze mnie poszkodowany klient Amber Gold - pan Mariusz z Bydgoszczy - mówił, że to doradcy (nazywani przez niego "specjalistami") zaproponowali mu założenie lokat w spółce Marcina P. Frankowicze skarżą się, że to konsultanci bankowi namawiali ich do zaciągnięcia kredytu w szwajcarskiej walucie i przekonywali, że jest to bezpieczne rozwiązanie.

Tymczasem przed akceptacją lub odrzuceniem opinii doradcy do spraw finansowych warto sobie odpowiedzieć na pytanie: kto temu doradcy płaci. Czy jest on opłacany przez klienta, który zwraca się do niego o pomoc w podjęciu decyzji? Czy może jest on opłacany przez instytucję, która oferuje doradzane przez niego produkty? W przypadku konsultantów kredytowych w bankach odpowiedź jest oczywista: są oni zatrudnieni i opłacani przez banki - naturalnie z pieniędzy klientów tychże banków, ale to bank jest chlebodawcą takiego konsultanta, więc konsultant reprezentuje przede wszystkim interesy banku.

Może być również tak, że doradca bierze pieniądze zarówno od tego komu radzi jak i od tego czyje produkty doradza. Nasuwa się wówczas wątpliwość: wobec kogo taki konsultant jest bardziej lojalny. Być może pan Mariusz z Bydgoszczy, którego często tutaj wspominam, konsultował się właśnie z takim podwójnie opłacanym doradcą.

Część osób zainteresowanych problemem kredytów dewizowych wie zapewne o "Białej księdze kredytów frankowych w Polsce" opublikowanej w 2015 roku przez Związek Banków Polskich. Bankowcy przekonują w tym dokumencie, że apelowali o zakaz udzielania kredytów konsumenckich we frankach szwajcarskich. Ale przecież w tym samym czasie zawierali z Polakami umowy o takie kredyty. Jeżeli banki nie chciały udzielać frankowych kredytów to przecież nie musiały - wystarczyła do tego ich własna decyzja i nie były konieczne żadne urzędowe zakazy.

Kiedy przeglądam ową "Białą księgę" przypomina mi się pewna scena z filmu "Wielki Szu" w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Oto Wielki Szu, w którego rolę wcielił się Jan Nowicki gra w pokera z niejakim panem Jarkiem, którego postać odtwarza Jan Frycz. Pan Jarek stawia w grze czerwone porsche. "Panie Jarku przemyślał pan to?" - pyta z udawanym zatroskaniem Wielki Szu. "Tak, gramy dalej" - odpowiada pan Jarek. "Jak tak, to tak" - mówi Szu. Po paru minutach Wielki Szu pakuje do neseseru umowę darowizny samochodu, stos banknotów i inne rzeczy, które jeszcze przed chwilą należały do pana Jarka, po czym grzecznie żegna się ze złorzeczącym mu nieszczęśnikiem.

Jakoś trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ze słów Wielkiego Szu i z bankowej "Białej księgi" przebija ta sama bałamutna troska. [19]

Kiedy zgłębia się karierę prezesa Amber Gold ciśnie się na usta pytanie: dlaczego sądy i prokuratura były tak pobłażliwe wobec Marcina P.

Marcin P. był kilkakrotnie uznawany przez sądy za winnego machlojek finansowych. Wydaje się więc, że działał w warunkach recydywy. Tymczasem kolejne wyroki dla Marcina P. były wydawane w zawieszeniu - a za murami więzienia Marcin P. nie miałby przecież możliwości założenia bursztynowo-złotej spółki, która wydrenowała kieszenie tysięcy Polaków. [20]

Prokuratura, zawiadomiona w grudniu 2009 r. przez Komisję Nadzoru Finansowego o możliwości popełnienia przestępstwa przez Marcina P., przez długi czas nie dopatrywała się naruszenia prawa przez prezesa Amber Gold. Generalnie można odnieść wrażenie, że prokuratura badała tę sprawę z opieszałością. [21]

A teraz parę słów o politykach. Podstawową misją polityków w państwie demokratycznym jest dbałość o dobro obywateli. Politycy z racji pełnionych funkcji mają lepszy dostęp do informacji niż zwykły obywatel, ponadto należy od nich oczekiwać ponadprzeciętnych umiejętności wyciągania wniosków na podstawie wiadomości jakie posiadają. Sposób w jaki politycy wypełniali swoje zadania powiązane ze sprawami Amber Gold oraz frankowych kredytów trzeba uznać za niezadowalający, a w pewnych wypadkach wręcz skandaliczny.

30 sierpnia 2012 roku podczas posiedzenia sejmu, na którym zajmowano się aferą Amber Gold ówczesny premier Donald Tusk powiedział:

"(...)na długo przed wybuchem afery pojawiały się precyzyjne informacje o tym, że jest Amber Gold, że ten interes wydaje się dwuznaczny, że KNF wpisał tę firmę na listę ostrzeżeń publicznych i że prokuratura zajmuje się tą sprawą."

Zgadzam się z Tuskiem i wnioskuję na podstawie jego słów, że jako premier - jak to sam określił: "na długo przed wybuchem afery" - bardzo dobrze wiedział o wątpliwościach związanych z biznesami Marcina P., tym bardziej że Amber Gold miała swoją siedzibę w Trójmieście (konkretnie w Gdańsku), czyli w rodzinnym, towarzyskim i politycznym mateczniku Tuska.

Jeżeli Tusk wiedział o podejrzeniach wobec Amber Gold, to dlaczego nie zrobił niczego, co przełamałoby opieszałość instytucji powołanych do wyjaśnienia tychże podejrzeń? Przecież jako szef rządu mógł wydatnie wpłynąć na koordynację działań poszczególnych urzędów - także niepodlegającej mu prokuratury. Być może bezczynność Tuska wynikała z tego, że angażowanie się w sprawę bursztynowo-złotej spółki nie leżało w jego interesie. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że syn Donalda Tuska - Michał - pracował dla powiązanej z Amber Gold firmy lotniczej OLT Express, poprzez którą prawdopodobnie były wyprowadzane pieniądze z kruszcowych lokat. [22], [23]

Zgodnie z przytoczonym wyżej stwierdzeniem Tuska jest wręcz nieprawdopodobne by prominentni politycy Platformy Obywatelskiej związani z Trójmiastem nie wiedzieli o kontrowersjach dotyczących bursztynowo-złotej spółki. Dlaczego zatem zdecydowali się uwiarygadniać Marcina P. i jego interesy?

12 grudnia 2011 roku prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, marszałek województwa pomorskiego Mieczysław Struk, oraz senator Roman Zaborowski (wszyscy z PO) uczestniczyli w happeningu polegającym na przeciąganiu samolotu OLT Express po płycie gdańskiego lotniska. [24]

Pod koniec 2011 roku prezydent Gdańska zwrócił się do Marcina P. z prośbą o sponsorowanie filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie. Kiedy Amber Gold przekazała pieniądze na film, prezydent Adamowicz publicznie podziękował jej przedstawicielom. [25]

Politycy Prawa i Sprawiedliwości też mają swoje za uszami. Trzeba przyznać, że od lat biorą oni w obronę frankowiczów. Z tym, że linia owej obrony dokonuje zadziwiających ewolucji zależnych od kursu franka szwajcarskiego.

Obecnie, kiedy szwajcarska waluta jest droga, politycy związani z PiS rozważają przewalutowanie frankowych kredytów na złote według "korzystnego" dla dłużników kursu.

Dawniej kiedy frank był tani PiS broniła prawa Polaków do zaciągania kredytów w obcych walutach.

W lutym 2006 roku Zyta Gilowska, pełniąca wówczas z ramienia PiS funkcję wicepremiera i ministra finansów powiedziała:

"Propozycje ograniczeń w dostępie do kredytów walutowych, dyskutowane obecnie przez banki i Narodowy Bank Polski, utrudnią obywatelom podjęcie jakiejś gry kredytowej. Wprawdzie zdaniem niektórych lekkomyślnie trochę korzystali z kredytów denominowanych w walutach obcych. Ale moim zdaniem obywatele są dorośli i mają prawo do pewnej dozy lekkomyślności w podejmowaniu decyzji." [26], [27]

1 lipca 2006 roku, kiedy pod nazwą Rekomendacji S (pisałem o niej wcześniej) weszły w życie wspomniane przez Gilowską ograniczenia, klub parlamentarny PiS wydał oświadczenie. Można w nim przeczytać:

"Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. "Rekomendację S" wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań." [28]

Czas pokazał, że te budzące wtedy sprzeciw PiS ograniczenia w dostępie do kredytów walutowych okazały się bardzo łagodne i pozwalały obywatelom na taką - jak to nazwała prof. Gilowska - dozę lekkomyślności, która okazała się dla części z nich silnie toksyczna, a nawet śmiertelna. Potwierdza to przypadek Leszka C. z Bielska-Białej. Ów 35-latek, ojciec 6-letniej córki, z powodu trudności w spłacie frankowego długu 16 marca 2015 roku popełnił samobójstwo. [29]

Wnioski i życzenia

Za jedną z głównych przyczyn problemów wierzycieli Amber Gold i frankowiczów uznałem myślenie życzeniowe. Trzeba zwrócić uwagę, że na lokaty w spółce Marcina P. i na kredyty we frankach zdecydowały się osoby pełnoletnie. Cechą oczekiwaną od osoby pełnoletniej jest dojrzałość psychiczna, na którą składa się między innymi dojrzałość konsumencka. Dojrzałość konsumencka to zdolność do świadomego wyboru towarów w tym usług finansowych takich jak kredyty i lokaty. Warunkiem koniecznym świadomego wyboru oferty jest jej krytyczna analiza. Zatem myślenie życzeniowe klientów Amber Gold i frankowiczów - jako pozbawione krytycyzmu - świadczy o niepełnej dojrzałości konsumenckiej.

Niedojrzałość konsumencka nie zwalnia nikogo od odpowiedzialności za swoje decyzje, chyba że jest skutkiem wrodzonego upośledzenia lub choroby uniemożliwiających rozpoznanie znaczenia podjętych decyzji. Jednak osoby z tego typu problemami wśród klientów Amber Gold i frankowiczów mogą być co najwyżej nielicznymi wyjątkami.

W moim przekonaniu niedostateczna dojrzałość konsumencka klientów Amber Gold i frankowiczów wynika z tego, iż nie nauczyli się racjonalnego podejmowania decyzji o nabyciu bądź nienabyciu usługi finansowej - pomimo że posiadają konieczne do tego zdolności umysłowe.

A nie nauczyli się między innymi dlatego, że większości z nich tego nie uczono. Według mnie taka nauka powinna mieć swój czas i miejsce przede wszystkim w szkole średniej. Polska jako jedyny kraj w Unii Europejskiej ma w szkołach średnich obowiązkowe lekcje przedsiębiorczości, ale wprowadzono je dopiero w 2002 roku. Na przedmiot ten, o nazwie "Podstawy przedsiębiorczości", przeznaczonych jest łącznie 60 godzin lekcyjnych. W jego podstawie programowej można między innymi znaleźć takie zagadnienia jak: prawa konsumenta i instytucje stojące na ich staży; odróżnianie informacji zawartych w reklamach od elementów perswazyjnych; zróżnicowanie stopnia ryzyka w zależności od rodzaju inwestycji oraz okresu inwestowania; obliczanie procentu od kredytu i lokaty bankowej; ocena możliwość spłaty zaciągniętego kredytu przy określonym dochodzie. [30]

Ja bym chciał, żeby nauczyciele na zajęciach z podstaw przedsiębiorczości przeprowadzali z uczniami studium przypadków klientów Amber Gold oraz frankowych kredytobiorców. Żeby zapoznawali uczniów ze stronami internetowymi Bankowego Funduszu Gwarancyjnego oraz Komisji Nadzoru Finansowego, na których można znaleźć wykazy podmiotów objętych systemem gwarancji depozytów oraz listę ostrzeżeń publicznych zawierającą informację o firmach podejrzewanych o przestępstwa finansowe.

Chciałbym wreszcie aby nauczyciele podstaw przedsiębiorczości wpajali uczniom, że przejawem dojrzałości konsumenckiej jest rezygnacja z oferty, której się nie rozumie.

Trudno pominąć pytanie czy klienci Amber Gold i frankowicze mają prawo oczekiwać od państwa pomocy w rozwiązaniu ich problemów. Moim zdaniem mają - tak samo jak ci, którzy nie zakładali bursztynowo-złotych lokat i nie skusili się na frankowe kredyty mają prawo upominać się, aby w minimalnym stopniu ponosili koszty tej pomocy.

Kończąc temat finansowych kuglarzy wyznam, że marzy mi się, aby na skutek świadomych wyborów konsumenckich monopol na sztukę iluzji uzyskali przedstawiciele branży rozrywkowej - tacy jak wspomniany David Copperfield lub nasz rodak Maciej Pol. Jest to wszakże nieosiągalny ideał. Gdybym uwierzył, że się urzeczywistni, uległbym myśleniu życzeniowemu, które wytykam klientom Amber Gold i frankowiczom. Czy jednak nie warto się do tego ideału zbliżać?


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 31 lip 2016, 14:59 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
O Powstaniu Warszawskim zwięźle i otwarcie

Co chcieli osiągnąć organizatorzy Powstania Warszawskiego? Co spowodowali? Jak ocenić powstanie i jego organizatorów? Jaka lekcja płynie z Powstania Warszawskiego dla współczesnych Polaków?

Powstanie Warszawskie rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 roku. Jego celem militarnym było opanowanie Warszawy przez Armię Krajową przed wkroczeniem do stolicy Polski wojsk sowieckich. Ale cel militarny stanowił tylko środek do osiągnięcia celu politycznego. A tym było stworzenie sytuacji, która wymogłaby na Rosji Radzieckiej uznanie Rządu Rzeczypospolitej na Uchodźstwie i Polskiego Państwa Podziemnego za legalną władzę w Polsce. Powstańcy mieli wystąpić wobec wchodzącej do Warszawy Armii Czerwonej w roli reprezentującego naród "gospodarza". Organizatorzy Powstania Warszawskiego żywili nadzieję, że zbrojna manifestacja w Stolicy "wstrząśnie sumieniami" Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, i że państwa te wycofają się z postanowień konferencji w Teheranie (28.11.-01.12.1943) przyzwalających na wasalizację Polski wobec Moskwy.

Cele postawione przez organizatorów Powstania nie zostały osiągnięte. Armia Krajowa i inne organizacje zbrojne walczące po stronie Polskiego Państwa Podziemnego były zbyt słabe by pokonać siły niemieckie w Warszawie. Sowieci zaś tuż po wybuchu powstania wstrzymali idącą w kierunku stolicy Polski ofensywę. A sumienia zachodnich aliantów nie były "wstrząśnięte" warszawskim zrywem na tyle by podjąć działania zmierzające do skreślenia Polski z listy przeznaczonych Stalinowi trofeów wojennych.

Ponadto Powstanie Warszawskie przyniosło szereg fatalnych skutków, które sprawiają, że zasługuje ono na miano katastrofy.

W Powstaniu Warszawskim straciło życie w przybliżeniu 185 tys. Polaków, czyli około 11 razy więcej niż w Bitwie nad Bzurą w 1939 roku, około 41 razy więcej niż w Bitwie Warszawskiej w 1920 roku i około 81 razy więcej niż Węgrów w Powstaniu w 1956 roku.

Miarą czegoś co można nazwać natężeniem masakry podczas działania z użyciem przemocy jest przeciętna dzienna liczba zabitych. W Powstaniu Warszawskim wynosiła ona mniej więcej 2937 Polaków i była około 2,5 raza wyższa niż w Bitwie nad Bzurą, około 8,5 raza wyższa niż w Bitwie Warszawskiej w 1920 roku oraz około 24,5 raza wyższa niż w Powstaniu Węgierskim w 1956 roku (straty węgierskie).

Trzeba podkreślić, że mniej więcej 95% Polaków uśmierconych w Powstaniu Warszawskim stanowili cywile. Szczególnie krwawo na kartach historii Powstania zapisały się Rzeź Woli (5-12.08.1944) i Rzeź Ochoty (4-25.08.1944) podczas których Niemcy i ich sojusznicy wymordowali około 55 tys. bezbronnych osób, w tym kobiet, dzieci i starców. Dla porównania: mniej więcej tyle samo Polaków zginęło z rąk ukraińskich nacjonalistów w czasie Rzezi Wołyńskiej (luty 1943 - luty 1944).

Podczas Powstania i po jego kapitulacji Niemcy wypędzili około 550 tys. osób z Warszawy i około 100 tys. z miejscowości w jej pobliżu. Blisko 60 tys. spośród tych osób wysłano do obozów koncentracyjnych, a około 90 tys. na roboty przymusowe w Rzeszy.

Ofiara jaką złożyli Polsce Powstańcy Warszawscy - przede wszystkim szeregowi żołnierze i niżsi dowódcy - była ogromna. Trzeba wspomnieć chociażby o tym, że Niemcy do początku września 1944 roku traktowali AK-owców nie jako żołnierzy lecz bandytów i często rozstrzeliwali wziętych do niewoli bojowników.

Konsekwencją powstania Warszawskiego były również wielkie straty materialne sięgające 70% majątku Stolicy i jej ludności. Po wybuchu Powstania Niemcy rozpoczęli planowe niszczenie zabudowy Warszawy i kontynuowali je po zakończeniu walk. Jednocześnie rabowali wszystko co się tylko dało i przedstawiało dla nich jakąś wartość: złoto i inne kosztowności, urządzenia techniczne, meble, dywany, instrumenty muzyczne; także szyny tramwajowe i kable telefoniczne, które wyrywali z ziemi w celu uzyskania surowca.

Organizatorzy Powstania Warszawskiego ponoszą winę za sprowadzenie związanej z nim katastrofy, mogli bowiem z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć - i częstokroć przewidywali - jakie będą skutki Powstania. Co więcej: przynajmniej na część z tych skutków się godzili.

Świadczą o tym następujące przesłanki.

Po pierwsze, dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Bór-Komorowski otrzymywał przed 1 sierpnia 1944 roku meldunki informujące go, że akcje podobne do Powstania Warszawskiego, przeprowadzane w ramach tak zwanego Planu "Burza" na Wołyniu, Wileńszczyźnie i Lubelszczyźnie, kończyły się fiaskiem. Bór-Komorowski wiedział, że wystąpienia "w roli gospodarza" wobec wkraczającej na tereny II Rzeczypospolitej Armii Sowieckiej skutkowały aresztowaniami lub egzekucjami miejscowych dowódców Armii Krajowej, rozbrajaniem oddziałów AK i przymusowym wcielaniem żołnierzy z rozwiązanych jednostek do podporządkowanej Sowietom Armii Berlinga. Zatem istniało prawdopodobieństwo graniczące właściwie z pewnością, że w Warszawie Sowieci zastosowaliby podobny scenariusz, gdyby Armii Krajowej udało się jakimś cudem opanować Stolicę i powitać "po gospodarsku" wkraczającą do niej Armię Czerwoną.

Po drugie, organizatorzy Powstania Warszawskiego zdawali sobie sprawę, że siły jakie mogą wykorzystać do walki w Stolicy są znacznie słabsze od sił, które mogą przeciwstawić im Niemcy. Informacje dostarczane przez wywiad AK mogły nie być superdokładne, ale były dostatecznie miarodajne by mieć świadomość miażdżącej przewagi Niemców.

Według generała Jerzego Kirchmayera uzbrojenie i amunicja będące w dyspozycji Okręgu Warszawskiego AK w dniu 1 sierpnia 1944 r. były wystarczające dla 3,5 tys. żołnierzy na dwa dni walki, jeżeli pominie się braki w broni ciężkiej. Zatem rzeczywisty stan liczebny jaki mogli brać pod uwagę w swoich kalkulacjach inicjatorzy Powstania to owe 3,5 tys. żołnierzy, a resztę z około 50-tysięcznego stanu ewidencyjnego AK w Okręgu Warszawskim można było traktować jedynie jako rezerwę osobową.

Wspomniane 3,5 tys. żołnierzy AK inicjatorzy Powstania zdecydowali się wysłać przeciwko Niemcom w Warszawie orientując się, że w Stolicy jest kilkanaście tysięcy dobrze uzbrojonych hitlerowskich żołnierzy i policjantów. Zatem prowodyrzy Powstania postanowili rozpocząć bój z przeciwnikiem mającym kilkukrotną przewagę, co z pewnością nie zapowiadało sukcesu.

Trzeba dodać, że nie cała broń zgromadzona w magazynach Warszawskiego Okręgu AK trafiła przed godziną "W" do rąk Powstańców, dlatego do boju 1 sierpnia 1944 roku o godzinie 17.00 ruszyło nie wzmiankowane 3,5 tys. lecz jedynie około 2,5 tys. uzbrojonych polskich żołnierzy.

Po trzecie, należało spodziewać się, że po wybuchu Powstania Niemcy będą stosowali krwawy terror wobec cywilnej ludności Warszawy. Za takim wnioskiem przemawiały przeprowadzane przez Niemców liczne akcje odwetowe wymierzone w cywilów znajdujących się na terenach działań wojskowych i partyzanckich.

Po czwarte, podejmując w 1944 roku decyzję o wybuchu powstania w Warszawie nie sposób było pominąć w rachubie ryzyka ogromnych zniszczeń materialnych, do jakich może ono doprowadzić. Organizatorzy Powstania Warszawskiego znali przebieg i skutki Powstania w Getcie Warszawskim w 1943 roku. Wiedzieli zatem, że nagminnie stosowaną przez Niemców metodą walki było wówczas palenie domów. Wiedzieli, że po stłumieniu Żydowskiego Powstania Niemcy zrównali z ziemią prawie wszystkie budynki, jakie jeszcze na terenie byłego Getta pozostały.

Po piąte, dowództwo Powstania Warszawskiego zdecydowało się na kapitulację dopiero na początku października. Tymczasem Powstanie można było poddać na podobnych warunkach już w pierwszych dniach września. 3 września bowiem, pod presją zachodnich aliantów, Niemcy wydali oświadczenie, że respektują prawa kombatanckie żołnierzy Armii Krajowej, co oznaczało, że będą traktowali pojmanych AK-owców jako jeńców wojennych. W pierwszych dniach września było już wiadomo, że Powstanie jest klęską i hekatombą Warszawy. I dlatego już wtedy dowództwo AK winno podjąć kroki by Rzeź 44 zakończyć.

Po szóste, naiwnością ze strony organizatorów Powstania była wiara, że moralny wstrząs wywołany walką Polaków w Stolicy skłoni Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię do rewizji dotyczących Polski ustaleń Konferencji Teherańskiej.

W polityce międzynarodowej panuje zasada prymatu własnego interesu narodowego nad zobowiązaniami (zwłaszcza moralnymi) wobec innych państw. Inicjatorzy Powstania mieli okazję empirycznie poznać tę zasadę we wrześniu 1939 roku. Okazało się wtedy, że Francja i Wielka Brytania zawarły z Polską układy nie mając zamiaru rzetelnie wypełniać zobowiązań sojuszniczych. Chodziło o to by pchnąć Polskę do starcia zbrojnego z Niemcami, co chwilowo osłabiało III Rzeszę i dawało Francji i Wielkiej Brytanii czas na przygotowanie się do konfrontacji z Hitlerem.

Po owym doświadczeniu z 1939 roku (i wielu innych) organizatorzy Powstania powinni mieć smutną świadomość, że Związek Sowiecki z uwagi na swój wielki potencjał jest dla zachodnich aliantów znacznie cenniejszym sojusznikiem w walce z państwami Osi niż Polska i że w związku z tym USA oraz Wielka Brytania o wiele bardziej będą liczyły się z wolą Stalina niż Polski. Kto zdawał sobie z tego sprawę ten wiedział, że powstanie w Warszawie w 1944 roku jest daremne.

Być może jakiś polski romantyk wojskowy przeczytawszy to wszystko powie: "To prawda - przegraliśmy, aleśmy Niemców w Powstaniu natłukli.". Należy więc wspomnieć, że przybliżone straty niemieckie w Powstaniu Warszawskim wynosiły: 5,8 tys. zabitych, 8,3 tys. rannych i 7 tys. zaginionych. Zatem na jednego zabitego lub zaginionego walczącego po stronie niemieckiej przypada około czternastu Polaków, którzy stracili życie w Powstaniu Warszawskim. Z górą dwa miesiące Powstania to pod względem niemieckich strat osobowych (zabici, zaginieni i ranni) jak niecałe 6 dni trwającej prawie kwartał alianckiej operacji "Overlord" (6.06-30.08.1944).

Jaki ma sens dla Polaków analizowanie Powstania Warszawskiego po przeszło 70 latach od jego zakończenia?

Jeszcze kilkanaście lat temu wojna na terenie Polski wydawała się czymś mało prawdopodobnym. Obecne czasy nie nastrajają już tak optymistycznie. W 1944 roku nieodpowiedzialna decyzja ówczesnej elity przywódczej doprowadziła do gigantycznej masakry Polaków i zniszczenia czołowej polskiej metropolii. Jak zachowa się dzisiejsza polska elita, jeśli - nie daj Bóg - stanie przed koniecznością wojennych wyborów? Czy dokona ich roztropniej niż decydenci Rządu Londyńskiego i Polski Podziemnej? Jak na jej postępowanie wpłyną doświadczenia Powstania Warszawskiego? Czy zdecyduje się na podjęcie walki, gdy nie będzie ona miała widoków powodzenia? A może będzie sparaliżowana tragedią Powstania do tego stopnia, że nie odważy się podjąć działań zbrojnych nawet wtedy gdy takowe będą miały sens i realne szanse na sukces?

Trzeba pamiętać, że odpowiedzi na te pytania zależą w dużej mierze od społecznego - czyli naszego - przyzwolenia. A to na co przyzwalamy wynika z naszej wiedzy i poglądów. Dlatego warto zgłębiać wiedzę o Powstaniu Warszawskim.

Bibliografia:

Powstanie Warszawskie (1)
Powstanie Warszawskie (2)
Kirchmayer Jerzy, Powstanie Warszawskie 1944, Książka i Wiedza, 1984
Rzeź Woli
Rzeź Ochoty
Zburzenie Warszawy
Akcja "Burza"
Konferencja w Teheranie
Bitwa nad Bzurą
Bitwa Warszawska 1920
Powstanie Węgierskie 1956
Powstanie w Getcie Warszawskim
Rzeź Wołyńska
Operacja "Overlord"


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 01 wrz 2016, 1:14 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
Pięćset plus pod Pałacem Kultury

Mam mieszane uczucia wobec programu "Rodzina 500 plus". Z jednej strony uważam, że należy wspierać wielodzietność ze względu na katastrofę demograficzną, jaka dotyka Polskę. Z drugiej strony zastanawiam się czy polskie finanse publiczne są w stanie udźwignąć koszty tego przedsięwzięcia.

W ogłoszonym niedawno wstępnym projekcie budżetu państwa na 2017 rok na realizację programu "Rodzina 500 plus" przewidziane są wydatki w wysokości 22,5 mld złotych. Jednocześnie twórcy omawianego projektu budżetu zaplanowali na 2017 rok najwyższy w czasach III Rzeczypospolitej deficyt, który ma wynosić 59,3 mld zł. Zatem wydatki na program "Rodzina 500 plus" w 2017 roku mają być w przybliżeniu równe 38% owego rekordowego deficytu budżetowego. [1]

Moje obawy zdaje się potwierdzać wicepremier Mateusz Morawiecki, który w lipcu 2016 roku na spotkaniu z członkami i sympatykami PiS w Bydgoszczy powiedział:

"...przypominam, że 500 plus jest na kredyt. Zadłużyliśmy się o dodatkowe 20 mld zł, bo chcemy promować dzietność. Jesteśmy we własnym gronie i nie musimy mówić sobie tylko pięknych słów. (...) W dłuższej perspektywie to nam nie zbuduje PKB. Państwu bardziej niż konsumpcja potrzebne są inwestycje i oszczędności.". [2]

Przyjrzyjmy się teraz innej sprawie nabierającej obecnie rozgłosu. Chodzi o oddanie tak zwanym kupcom roszczeń działki znajdującej się niedaleko warszawskiego Pałacu Kultury, mimo że wcześniej najprawdopodobniej zostało za nią przyznane odszkodowanie. Zwrotu działki dokonali w 2012 roku urzędnicy stołecznego ratusza działający na podstawie pełnomocnictwa prezydent miasta Hanny Gronkiewicz-Waltz będącej prominentnym członkiem Platformy Obywatelskiej. Wartość oddanej działki jest wyceniana na około 160 mln zł. [3]

Jak się ma problem z warszawską działką do sztandarowego pomysłu prorodzinnego PiS-u? Szacuje się, że w Warszawie jest około 123 tys. dzieci uprawnionych do otrzymywania comiesięcznego 500-złotowego świadczenia. Wobec tego pieniądze jakie możnaby uzyskać ze sprzedaży wzmiankowanej działki wystarczyłyby na z górą dwumiesięczne wypłaty dla najmłodszych mieszkańców Stolicy kwalifikujących się do uzyskania wsparcia w ramach programu "Rodzina 500 plus". A są podstawy by przypuszczać, że takich nienależnych zwrotów nieruchomości było w Warszawie i innych gminach znacznie więcej. [4]

Jak wcześniej nadmieniłem program "Rodzina 500 plus" nie jest finansowany z dochodów własnych gminy - a więc na przykład ze sprzedaży nieruchomości - tylko z dotacji otrzymywanych przez samorządy z budżetu państwa. Ustawiczne finansowanie tego programu pieniędzmi pochodzącymi z wyprzedaży majątku gmin byłoby dla nich fatalne. Wszelako mniej by mnie irytowała sprzedaż jakiejś działki przez gminę aby uzyskanymi pieniędzmi wesprzeć wielodzietne rodziny niż oddanie tej samej działki za friko w łapy cwaniaków wywodzących się z szeregów rodzimych oligarchów i zagranicznych geszefciarzy.

Warto pamiętać, że ilekroć pojawia się sprawa rzeczonego friko, tylekroć trzeba zadać pytanie, czy jednak ktoś z gminy na tym friko nie skorzystał. To pytanie jest zasadne choćby dlatego, że od wielu lat mamy w kraju platformę, którą obsiedli obywatele łakomi na dowody wdzięczności w postaci luksusowych zegarków i reklamówek ze szmalem. Jakiś czas temu filary, na których wspiera się ta platforma, zostały osłabione i zrobiła się ona chwiejna. Na skutek tego część indywiduów, do tej pory wygodnie rozpartych na platformie, poczyna z niej spadać. Są też tacy, którzy uciekają ze strachu. Inni zaś próbują się na niej utrzymać spychając swoich kompanów.

Czy zbierzemy w sobie tyle siły i chęci by opisaną tu platformę definitywnie obalić? A jeżeli tak, to co powstanie na jej gruzach? Nie wiem. Tak samo jak nie wiem co będzie za kilka lat z programem "Rodzina 500 plus".


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 30 paź 2016, 22:46 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
Nowoczesna - Niewiarygodna

Partia - a wcześniej stowarzyszenie - "Nowoczesna" próbuje prezentować się jako ugrupowanie profesjonalistów, osób wiarygodnych i otwartych na dialog ze społeczeństwem. Jednakże działania aktywistów "Nowoczesnej" stoją niejednokrotnie w sprzeczności z deklarowanymi przez nich wartościami.

"Nowoczesna" była i jest przeciwna programowi "Rodzina 500 plus", gdyż - jak twierdzi - doprowadzi on do ruiny finanse państwa. Pomimo tego przewodniczący Nowoczesnej Ryszard Petru pobiera 500-złotowe wsparcie na swoje drugie dziecko. Uzasadniając swoje postępowanie Petru powiedział:

"Zgłosiłem się po 500 plus, mówiłem, że to zrobię - dla zasady. Wprowadziliśmy poprawkę, która została odrzucona, żeby osoby bardziej zamożne tego nie otrzymywały. (...) Powiedziałem, że będę brał i będę brał. Jeżeli są ulgi w komunikacji miejskiej dla dzieci, to wszyscy dostają, prawda?" [1], [2]

Warto zastanowić się na jaką zasadę powołuje się Ryszard Petru w cytowanej wyżej wypowiedzi. Prawdopodobnie chodzi o dewizę: bierz ile się da, nie oglądając się na nic i na nikogo, jeżeli tylko masz taką możliwość. To jest ta sama norma, jaką część opinii publicznej przypisała nagranej na filmiku zamieszczonym na "YouTube" tak zwanej Chytrej Babie z Radomia, która kilka lat temu podczas miejskiej wigilii publicznej zgarnęła ze stołu trzy flaszki gazowanego napoju. Tyle tylko, że Chytra Baba z Radomia w przeciwieństwie do Pazernego Rycha Menedżera nie pełniła i nie pretendowała do żadnych funkcji publicznych, nie wygłaszała przed szerokim forum moralitetów o potrzebie oszczędzania i nie wyglądała na osobę z warstwy krezusów. Co więcej: Chytra Baba oddała jeden z napojów innej kobiecie. [3]

Z oświadczenia majątkowego Ryszarda Petru można dowiedzieć się, że w 2015 roku zarobił on imponującą kwotę 2 224 031,33 zł brutto, czyli jego przeciętne miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 185 335,94 zł. Łatwo policzyć, że 500-złotowe wsparcie jakie Ryszard Petru pobiera na drugą córkę stanowi około 0,27% jego średniego miesięcznego zarobku. [4]

Na początku września 2016 roku "Nowoczesna" - w tym osobiście Ryszard Petru - poczęła żebrać wśród wyborców o 10-złotowe miesięczne datki na wsparcie działalności partii. "10 zł to w miarę niewielka kwota, równowartość średniej ceny kawy w restauracji" - przekonywał lider "Nowoczesnej" na swoim facebookowym profilu. [5]

Przeciętne miesięczne wynagrodzenie w drugim kwartale 2016 roku wynosiło 4019,08 zł brutto. Zatem 10-złotowa "kawowa" jałmużna po którą wyciąga rękę "Nowoczesna" i Petru odpowiada w przybliżeniu 0,25% średniego miesięcznego zarobku. [6]

Z powyższego wynika, że 500 zł w relacji do wynagrodzenia Ryszarda Petru i 10 zł w relacji do wynagrodzenia osoby zarabiającej tak zwaną średnią krajową, to mniej więcej taki sam procent. Stąd nasuwa się wniosek, iż lider "Nowoczesnej" nie jest gotowy na takie poświęcenie materialne, jakiego oczekuje od innych. Można w związku z tym przypuszczać, że tych którzy zdecydowali się wpłacić pieniądze na konto "Nowoczesnej" Ryszard Petru uważa za frajerów.

Być może, ktoś uzna, że rezygnacja Petru z pobierania pieniędzy z "Rodziny 500 plus" miałaby znaczenie symboliczne, gdyż środki jakie dostaje są kroplą w morzu wydatków ponoszonych z finansów publicznych na ten program. Jednak symbole czynione przez polityków - zwłaszcza tych opozycyjnych - mają znaczenie, są bowiem świadectwem ich charakteru i intencji. Połaszczenie się przez krezusa Petru na 500 zł z programu, który uważa za szkodliwy dla równowagi budżetu państwa, też jest symbolem - symbolem pokazującym chciwość, obłudę i krótkowzroczność przewodniczącego "Nowoczesnej".

Poruszając kwestię symboli trudno nie wspomnieć o znaku rozpoznawczym Ryszarda Petru, jakim są wpadki przytrafiające mu się przy okazji wypowiedzi. Wszyscy popełniają błędy. Jednak paru potknięciom sternika "Nowoczesnej" warto poświęcić nieco uwagi.

"Rozpoczynamy święta. Po świętach jest, przypominam, sześciu króli i kończy się pierwsze półrocze. Kiedy oni chcą to zrobić?" - powiedział pod koniec października 2015 roku Ryszard Petru o planowanej przez PiS likwidacji gimnazjów. [7]

3 maja 2015 Petru napisał na "Facebooku": "Nasza Konstytucja ma już 225 lat. Druga na świecie, pierwsza w Europie. Trzyma się świetnie, choć PiS uparł się by przeszła przymusowy lifting. Wierzę, że mimo przejściowych "niedogodności" będzie nas chronić przez kolejne stulecia. (...)." [8]

W listopadzie 2015 roku, komentując ułaskawienie Mariusza Kamińskiego, szef "Nowoczesnej" stwierdził: "Ewidentnie to jest do sprawdzenia, czy prezydent Duda nie złamał konstytucji. Przypomnę, przed wojną był taki moment, że Piłsudski po 35., zamach majowy, a potem to, co się działo do 39. było swego rodzaju nagięciem... zerwaniem tych szwów". [9]

Kto aspiruje do roli przywódcy danej społeczności, powinien się orientować w jej obyczajach, tradycji i historii. Jak widać z przytoczonych cytatów Ryszard Petru wykazuje istotne braki wiedzy z tych dziedzin.

W twórczości science-fiction występuje motyw humanoidów - istot człowiekopodobnych przysłanych na Ziemię w nieprzyjaznych zamiarach. Taki humanoid z pozoru nie różni się od prawdziwego człowieka. Jednak z czasem coraz bardziej uwidaczniają się jego obcość i szkodliwość poczynań. Numerów jakie wycina Ryszard Petru można by się spodziewać po jakimś wypełniającym w Polsce swoją misję polonoidzie. Warto zadać sobie pytanie: kto i po co mógłby takiego polonoida nasłać.

Wiceprzewodniczącą partii "Nowoczesna" i jej klubu parlamentarnego jest Katarzyna Lubnauer. Posłanka Lubnauer posiada stopień naukowy doktora matematyki. Matematycy to niejednokrotnie ludzie o szerokich uzdolnieniach, potrafiący wykorzystać umiejętność logicznego myślenia i wyobraźnię w obszarach na ogół mało kojarzonych z "królową nauk". Posłanka Lubnauer raczej nie należy do tej kategorii matematyków.

Aktywność Katarzyny Lubnauer napędza piorunująca mieszanka kłamstwa, bezczelności i głupoty. Oto przykład.

6 października 2016 roku Lubnauer udzielała wywiadu w radiu RMF FM. Prowadzący rozmowę Marcin Zaborski zapytał na początku dlaczego "Nowoczesna" odrzuciła w pierwszym czytaniu obywatelski projekt ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele. "Może dlatego, że posłowie Nowoczesnej nigdy nie składali tej obietnicy co Prawo i Sprawiedliwość, że każdy projekt obywatelski nie będą kierować do kosza, tylko będą kierować do komisji." - odparła Lubnauer (gramatyka oryginalna, wytłuszczenie moje).

Ta odpowiedź Lubnauer była kłamliwa, gdyż przed wyborami na portalu "Latarnik Wyborczy" "Nowoczesna" zgodziła się z poglądem iż należy zakazać odrzucania w pierwszym czytaniu projektów ustaw zgłoszonych przez obywateli do Sejmu. Podobne stanowisko przedstawiło 11 obecnych posłów "Nowoczesnej" na portalu "Mam prawo wiedzieć". Ponadto w programie "Nowoczesnej" można przeczytać: "Opinie obywateli będą uwzględniane w tworzeniu prawa. (...) Wprowadzimy rozbudowane mechanizmy obywatelskiego uczestnictwa.". Redaktor Zaborski nie omieszkał przypomnieć Lubnauer przytoczonych wyżej oświadczeń "Nowoczesnej". [10], [11]

Tłumaczenie Lubnauer było nie tylko kłamliwe, ale również bezczelne i głupie, bowiem kłamstwo jakiego się dopuściła jest oczywiste i łatwe do udowodnienia.

Widać, że posłanka Lubnauer - podobnie jak inni parlamentarzyści "Nowoczesnej" - w grze o nazwie kariera polityczna weszła na poziom przerastający jej możliwości.

Postacią groteskową - nawet jak na standardy do jakich przyzwyczaja wyborców "Nowoczesna" - jest poseł Krzysztof Mieszkowski. Mieszkowski był latach 2006-2016 dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu. Zapewne każdy dyrektor teatru chce wystawiać na swojej scenie dzieła genialne. Mieszkowski poszedł w realizacji tych pragnień o jedną literę dalej. Tą literą jest litera "t", bowiem przedstawienie "Śmierć i dziewczyna" grane na deskach Teatru Polskiego od listopada 2015 roku jest nie tyle genialne co genitalne.

Mieszkowski i reżyserka widowiska Ewelina Marciniak obwieszczali, że przedstawienie będzie zawierało sceny erotyczne z udziałem aktorów porno, nie chcieli jednak ujawnić żadnych szczegółów na ten temat. Normalny aktor i aktor porno tym różnią się od siebie, że ten pierwszy przedstawiając scenę erotyczną udaje że uprawia seks, a aktor porno po prostu kopuluje. Wobec tego podniosły się protesty wywołane podejrzeniami, że w sztuce, którą przygotowuje teatr Mieszkowskiego aktorzy pornograficzni będą spółkowali na oczach publiczności. [12], [13]

Na premierze "Śmierci i dziewczyny" okazało się, że "aktorzy porno wystąpili co prawda w krótkiej scence, ale do penetracji nie doszło", jak skrzętnie odnotował w swojej recenzji Mirosław Kocur. Jeżeli aktorzy pornograficzni odgrywają scenę seksu w przedstawieniu wrocławskiego teatru tak samo jak normalni aktorzy, to po co w takim razie ówczesny dyrektor Mieszkowski ich angażował? Prawdopodobnie był to element kampanii promocyjnej prowadzonej przez obecnego posła "Nowoczesnej". Lecz taka promocja jest nieudolna i tandetna, bo jeżeli przedstawienie "Śmierć i dziewczyna" niesie jakieś głębsze przesłanie, to zostało ono skutecznie przesłonięte genitaliami czeskich aktorów porno. [14]

31 stycznia 2016 roku w programie telewizyjnym "Młodzież kontra" Mieszkowski został poproszony o wyrażenie swojej opinii na temat "artystycznej" instalacji hiszpańskiego performera Abla Azcony polegającej na ułożeniu słowa "pederastia" z 242 konsekrowanych Hostii, które Azcona wyłudzał udając, że chce przyjąć komunię i następnie po kryjomu wynosił z kościołów. Mieszkowski oznajmił: "Nie odbierałbym prawa artyście do takich manifestacji." [15], [16]

Taką opinię przedstawił człowiek, który stroi się w piórka przeciwnika mowy nienawiści. A przecież Mieszkowski wie, że sztuka podobnie jak mowa jest środkiem komunikacji. Czy zbezczeszczenie jednej z największych świętości katolików nie komunikuje nienawiści wobec tej grupy religijnej?

Krzysztof Mieszkowski od wielu lat podaje w swoich oświadczeniach majątkowych, że nie posiada żadnych środków pieniężnych, przy czym jego roczne wynagrodzenie jako dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu wynosiło w 2012 roku ponad 106 tys. zł, a w latach 2013-2015 ponad 121 tys. zł. [17], [18]

Trudno nie zadać pytania, czy człowiek, który zarabia ponad 100 tys. złotych rzeczywiście nie ma żadnych oszczędności. A jeżeli nie ma, to czy jest on na tyle poważny by powierzać mu mandat posła.

"Nowoczesna" opowiadała się przeciwko finansowaniu partii z budżetu państwa. Dlatego może budzić niesmak upór, z jakim to ugrupowanie odwołuje się od decyzji Państwowej Komisji Wyborczej (PKW) o zmniejszeniu mu państwowych subwencji. Powodem decyzji PKW jest błąd, który popełnili rzekomi eksperci z "Nowoczesnej" przelewając pieniądze z pożyczki na niewłaściwe konto. [19]

"Nowoczesna" odwołała się od decyzji PKW do Sądu Najwyższego, który w orzeczeniu z 22 września 2016 roku skargę partii Ryszarda Petru oddalił. "Nowoczesna" jest znana z admiracji polskiego sądownictwa. Pomimo tego, jej posłowie nie wykluczają zaskarżenia orzeczenia Sądu Najwyższego do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. [20], [21], [22]

Należy zauważyć, że wspominane wcześniej 10-złotowe żebry kawowe "Nowoczesna" rozpoczęła właśnie wtedy, gdy zawisła nad nią groźba przykręcenia kroplówki z państwowym szmalem.

Jakie efekty przynosi proszalna akcja "Nowoczesnej"? W wyborach w 2015 roku głosowało na "Nowoczesną" niecałe 1,16 mln osób. Stąd można wnioskować, że "Nowoczesną" satysfakcjonowałaby sytuacja, kiedy udawałoby się jej wyciągać od wyborców mniej więcej 11,6 mln zł na miesiąc. Tyle bowiem otrzyma się mnożąc 10-złotowe miesięczne wsparcie o które dziaduje Petru et consortes przez liczbę wyborców "Nowoczesnej". [23]

Ryszard Petru zamieścił kawowy apel na swoim facebookowym profilu 6 września 2015 roku. 27 września 2016 roku "Wirtualna Polska" opublikowała informację, że po jego prośbie wpłacono na konto partii około 70 tys. zł. Jeżeli podobne tempo zbiórki utrzymuje się nadal, to "Nowoczesnej" udaje się zebrać od ludzi około 100 tys. zł na miesiąc. W takim wypadku miesięczna wysokość jałmużny przekazywanej "Nowoczesnej" wynosi niecałe 9 groszy w przeliczeniu na jednego wyborcę tej partii. Nie jest to równowartość kawy w restauracji, tylko około 3,6 metra bieżącego szarego papieru toaletowego (według cen "biedronkowych"). [24]

Jeżeli wyborcy "Nowoczesnej", by ją wspierać, rzeczywiście odejmują sobie od czterech liter te klika metrów papieru miesięcznie, to znaczy, że przeceniają "Nowoczesną" i niedoceniają papieru toaletowego. Co bowiem należy uznać za bardziej dotkliwe? Czy brak w krytycznej sytuacji kawałka papieru do podtarcia? Czy brak na scenie politycznej "Nowoczesnej", która - w przeciwieństwie do papieru toaletowego - nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań wyborców?


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 03 sty 2017, 0:41 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
”Wirtualna Polska”

Rysiek na Maderze – Aśka na ogierze

Od sześciu króli Ryszard na wyspie Madera
Joannę krasawicę sadza na ogiera.
Warując w Sejmu sali
Tyranów miał obalić,
Lecz później to uczyni – bo brykać chce teraz.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 08 sty 2017, 12:11 
Offline
rekrut
rekrut

Rejestracja: 06 lut 2007, 20:11
Posty: 71
Lokalizacja: Polska
KODer Mateusz

onet.pl

Wypisując faktury dał podstawy sądom,
Że zamiast marynarki winien przywdziać kondom.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 186 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 9, 10, 11, 12, 13

Strefa czasowa UTC+1godz.


Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Google [Bot] i 16 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Przejdź do:  


Support forum phpbb by phpBB3 Assistant
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
NA FORUM OBOWIĄZUJE ZAKAZ UŻYWANIA FORM "PAN" oraz "PANI". Używamy tylko formy bezpośredniej.


Firma DGL - właściciel www.forum.zgorzelec.info nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników.
Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub ccywilną..